Gdzieś wysoko słońce tli się usypiane mgłą
jak nowonarodzony w chwilę przed śmiercią
oddechu. Zimny kontur tego, co zostało
z chłodnego dążenia do Boga, co stałość
czasu pozbawiła mocy, lecz czemu nie zabrała
natchnienia do kształtowania strachu i mała
chmurka czerni jakby pył wetknięty w ten świat
w wyniku przypadku, mącą sepię nieba; pat
świateł uwięzionych w szczelinach murów, gra
chwilowej przejrzystości z cieniem rzucanym przez wrak
czegoś niedostępnego, co powyżej, skrywane
przed wzrokiem żyjących tu zmarłych. Taniec
ścieżek na stromych stokach góry, spokój półek
skalnych, jak spokój porzuconych grobów: przytułek
dla pierwszego, lepszego spojrzenia. I droga – kręta
matka kości, nie znających ciepła człowieczego mięsa.
Jej śluz – runo, w którym ślady istotniejsze
od tych którzy je pozostawili; im dłużej parzysz, tym większe
masz wyobrażenie wnętrza własnej głowy,
i rośnie potrzeba oswojenia prywatnego cienia, odnowy
języka.