MACIEK DOBRZAŃSKI
[wiersze z tomu WIZJA LOKALNA]
Ranek? Zmierzch? (Z Beksińskiego III)
Izie Fietkiewicz-Paszek
Fiolet. Chłód. W oddali światło.
Ta jedna, spokojna fraza
całości, jak lekki ruch zasłon
na wietrze lub świeżość
powietrza u chłodnych stóp morza.
Za światłem? Przestrzeń. Ukryta, spoza
kadru obecna jak groźba.
Jakby już nic nie miało zostać
dopowiedziane. Bliżej; jakże wolny,
bezszelestny taniec
chmur i pyłu wepchnięty
w niestabilne mury.
Okna. Wąskie, jeszcze węższe.
Ich skupienie, zastój, który
się wymyka tezom
niezręcznego pióra.
Coś jak nagłe
przeświadczenie, że gdyby
dać nura w psychikę
najbardziej stukniętego
poety pod słońcem,
nie odkryłoby się tyle
gruntu pod ożywczy,
przestrzenny oddech
śmierci. I jeszcze ta bliskość,
niemal ciekawość,
jak w zwolnionym tempie:
plan pierwszy.
Listy (listy?) Może kartki
pełne zapisanych wierszy
od kogoś, kto wie już,
co po drugiej stronie.
Kto już wszystko
przyjął, nazwał.
Uznał za skończone
nieskończone bzdury tego świata.
Listy? Może po prostu
spisane pytania. Czyjaś
symboliczna koda. Kropka.
Dobitne, lecz nie wykrzyczane: nara.
Albo zlot, powstanie.
Czego przeciw czemu?
Może oczyszczenie.
Tam, po prawej: wzrok się spiętrza,
dąży ku nowemu zaczepieniu.
Taki myk – prywatna
Cisza, lokum
dla umysłu
(wreszcie
się odgadnąć,
poczuć nosem
pismo).