Bernacki, o Próbach wyjścia

Nie za każdymi drzwiami kryje się Narnia

Paweł Bernacki

Paweł Bernacki – Nie za każdymi drzwiami kryje się Narnia

 

 

            Co zrobić kiedy za drzwiami naszej wyobraźni nie kryje się baśniowa Narnia, a mroczna, pusta przestrzeń z obrazów Beksińskiego? Kiedy człowiek nie biega po lasach pełnych faunów i innych przyjaznych stworzeń, ale błąka się po bezdrożach: samotny i mały w otoczeniu ogromnych, bezludnych połaci. Otaczają go cmentarze, posągi śmierci, wszechogarniający strach i zwątpienie, że gdzieś tam kryje się wyjście z tej przeklętej krainy. Już taka perspektywa jest przerażająca. Co jednak, gdy to właśnie taki świat jest końcem drogi, jej jedynym możliwym celem? Przed ową właśnie perspektywą staje podmiot Prób wyjścia – wydanego ostatnio zbioru ekfrastycznych sonetów kaliskiej poetki Izabeli Fietkiewicz Paszek.

            Poświęcone płótnom Beksińskiego wiersze otwierają tomik kreując dekadencką przestrzeń symbolizującą zarazem cel ludzkich dążeń, jak i osamotnienie jednostki w otaczającym ją świecie. To wrażenie pogłębia się wraz z kolejnymi wierszami inspirowanymi obrazami Fridy Kahlo. Wzruszające, smętne sonety zostają zestawione z płótnami przedstawiającymi powoli umierające, cierpiące, zniszczone wewnętrznie kobiety. Bezpodstawna nadzieja na powrót mężczyzny miesza się tu z wewnętrzną pustką, wyalienowaniem tylko potęgując ból. Bohaterka ciągle walczy, ale są to próby beznadziejne. Czytamy w wierszu: Obie piękne, chociaż jedna przygnieciona/ po jego odejściu całkiem nowym bólem;/ Trudno jej uwierzyć, wciąż więc usiłuje/ powstrzymać krwawienie, jeśli nie odwołać – // to odroczyć wyrok. Sam wyrok już jednak zapadł. Kwestią jest tylko czas, kiedy zostanie wykonany – pusta kraina Beksińskiego już na nią czeka. Tak samo jak na żydowskich bohaterów obrazów Chagalla. Ich świat już płonie, już widać dymy w tle. Rozsypuje się i wyludnia. Niedługo zastąpią go apokaliptyczne pustkowia. Jego mieszkańcom pozostała tylko samotność i oczekiwanie na koniec. Po francuskim malarzu przychodzi kolej na Rembrandta i Belliniego przepuszczonych uprzednio przez Grochowiaka. I tutaj dominuje pustka po zmarłych, przeświadczenie o słabości ludzkiego ciała, jego przemijalności. Punktem dojścia pierwszej części tomiku są ekfrazy obrazów Boscha – Ogrodu ziemskich rozkoszy, Raju i Piekła. Zarówno pełna finezyjnych tworów i pokus ziemskość, ascetyczny raj, jak czarne piekło nie przynoszą ukojenia. Ciała ciągle pragną: wiedzy, rozkoszy, mądrości… Wszystko ciągle się rozsypuje. Pozostają tylko ruiny. Zawodzi miłość, zawodzi tradycja, zawodzą cielesne uciechy, zawodzi i asceza. Żaden z wytrychów nie pozwala otworzyć drzwi i wyrwać się ze zdegenerowanego świata.

            W takim nastroju wchodzimy w drugą część tomiku – znacznie bardziej osobistą i konkretną. Wszystkie zawarte niej w ekfrazy odnoszą się do dzieł współczesnego plastyka – Jarka Wójcika. Każda z nich wiąże się także z jednym – tym samym – wydarzeniem. Składają się one w zwartą historię, dla której poprzednie teksty są tylko tłem. Podmiot sonetów to matka. Kobieta czująca pod skórą zbliżające się niebezpieczeństwo, ale ignorująca dawane jej znaki. Powiada ona: Objąć się i: razem zadeptywać fale,/ przeganiać je – śmiechem – skutecznie wygłuszać/ zleżałe pod progiem nieznośne przeczucia,/ ledwo namacalne pod podszewką zdarzeń. Ostrzeżenia zostają zagłuszone, objawy niebezpieczeństwa pominięte – dochodzi do wypadku, tragedii, której nie cofnie ciągłe odtwarzanie jej w myślach i wyobraźni: Znów taśma do tyłu, do wrzasku, nadziei,/ auta, parasola. Aż uda się sztuczka:// będzie tak, jak gdyby grali nas dublerzy – / inna ja, nie ten deszcz/ nie on się rozpędzi.// Coś go boli. Jestem, siadam obok łóżka. Wracamy więc do początku tomiku. Bohaterka jest zagubiona, niczym postacie z obrazów Beksińskiego. Nie potrafi pojąć otaczającego ją świata, przygniata ją pustka, samotność, wyrzuty sumienia, wściekłość. Zdaje sobie sprawę, że wszystko jest grą, której zasad nie rozumie, o czym mówią trzy sonety poświęcone dziełom Bernego. Całość zaś kończy się kolejnym, chyba najbardziej przejmującym, bo niezmiernie osobistym wierszem o śmierci.

            W tym zbiorze w zasadzie wszystko kręci się wokół niej. Próby wyjścia to nie tylko stanięcie naprzeciw dziełom sztuki i ponowne ich odczytanie, jak pisze we wstępie Karol Maliszewski. To przede wszystkim ucieczki z tego ogromnego pustkowia, na którym w ogromnych odległościach od siebie snują się na oślep kolejni ludzie. Próby przełamania ciągłego korowodu samotności i śmierci. Żadna z nich nie może się jednak udać. Podmiot wierszy Izabeli Fietkiewicz – Paszek, jest niczym ślepcy z dramatu Maeterlincka: błądzi, wyciąga ręce, próbuje zrozumieć i nic nie widzi, niczego nie pojmuje, ani nie jest w stanie przewidzieć, rozpaczliwie poszukuje przewodnika, którego po prostu nie ma. Gdzie więc w tym wszystkim sens? Gdzie choć iskierka światła? Osobiście poszedł bym tropem Grochowiaka, poety owładniętego wręcz obsesją śmierci i przemijania. Czytając jego liryki jednak dochodzimy do przekonania, że może i człowiek to tylko mięso, które Nie trwa/ Nie stygnie/ Nie przetrwa i w soli/ Odpada/ i Gnije/ Odpada/ I boli, ale właśnie to mięso, zawarta w nim człowiecza śmiertelność i słabość, jest tym, co najcenniejsze i to jego trzeba z najwyższym poświęceniem bronić. Dopiero akceptacja własnej mizerności sprawi, że będziemy mogli z pełną świadomością powiedzieć o człowieku: Tak/ To jest coś. Podmiot Prób wyjścia wykonał ten ważny krok. Jaki będzie kolejny?

Paweł Bernacki

Magazyn Księgarski oraz Magazyn Cegła, lipiec 2011

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.