Maliszewski, o Lipcu na Białorusi

Karol Maliszewski, o Lipcu na Białorusi – posłowie

W-głąb-czas. Ludzie, miejsca, siedliska

Z naszego punktu widzenia zazwyczaj „nic się tu nie zgadza”. Zaglądanie w głąb czasu, w podsuniętą (kto podsunął i dlaczego?) fotografię obarczone jest „błędem poznawczym”,  niemożliwością przeniesienia się tam i kulturowego przemieszczenia na tyle adekwatnego, że już pozwalającego na utożsamienie i połączenie. Dystans narasta w przerażającym tempie. Dlatego wciąż pytamy, kim są ci ludzie na starym zdjęciu, skąd się tacy wzięli, jak w ogóle mogli być w takiej prostocie, jasności i bezpośredniości wyrazu. Nasz horyzont antropologiczny na tym tle jawi się jako wyjątkowo zamazany, chociaż stanowi materiał do fotografii, którą ktoś kiedyś odczyta jako konsekwentnie powiązaną ze swoim czasem, a więc prostą i jasną; a jednak tej jasności i prostoty już nie ma. Jest dziewczyna na zdjęciu, są jej starsze siostry, jest niedbalstwo fotografa – wszystko to Izabela Fietkiewicz-Paszek odczytała i wiernie przedstawiła, formułując przy okazji najważniejsze pytanie. Pytanie o „swoje miejsce”. Kiedy stwierdzamy, że coś ma swoje miejsce albo że jest na swoim miejscu? I chyba większą rolę odgrywają tu intuicja i przeczucie, niż pewna wiedza. Babcia jest na swoim miejscu, zawsze była, chociaż nie jest jeszcze babcią. Jest na swoim miejscu w określonej epoce, w danym anturażu, w odświętnym stroju na tle kwiecistej narzuty, spod której wystają surowe deski drewnianego domostwa. Babcia z siostrami przyszła udawać kogoś, kim nie jest, znieruchomiała w rytualizującej czas i jego momenty fotografii, babcia stanęła… i tak zatrzymana uśmiecha się. Może właśnie ten powstrzymywany przez nią śmiech jest jedynie prawdziwy, może żyły na spracowanej panieńskiej ręce, nie wiem. Jest rok 1925. Nic o nim nie wiem, chociaż przeczytałem wiele podręczników historii. Poza podręcznikami i poza geograficznym atlasem rozpościerają się niesłychane przestrzenie osobiste. Niektórzy coś o nich słyszeli, inni mieli odwagę, by się w nich zanurzyć, a nawet znaleźli pomysł na opisanie tego doświadczenia. Tomik Izabeli Fietkiewicz-Paszek jest świadectwem takiej próby – ujrzenia siebie w błyskawicznym skrócie pamięciowym i rodzinnym, zawartym między dwiema datami: 1925-2018.

A potem następuje ta podróż, gest odwagi, ale i ciekawości względem czasu oraz tego, co z niego zostało – jak się zmieniło miejsce, które od zawsze było „na miejscu” i ludzie tam byli u siebie, nic ich nie przenosiło i nie miotało po świecie. Tam został czas w jakieś archaicznej, mitycznej formie, tam ślady babci i innych tej samej krwi – ale co to właściwie znaczy wobec okrucieństwa czasu, wobec ustawicznego rozwiewania ludzkich paprochów?

Czytamy, że czas nie chciał się zbyt łatwo odsłonić, że podróż była ciężka. „Chcę tylko dotrzeć na miejsce” – to tak łatwo powiedzieć, a trudno wykonać w obliczu granicy. Bo tam zawsze, bardziej lub mniej urojone, „odprawa, rewizja, mundury”. Nie może być inaczej, jeżeli rzeczywiście chcemy coś przekroczyć, jeżeli jakieś miejsce chcemy uznać za własne i udomowić je. To kosztuje i przynosi rozczarowania, lecz potem, godząc się z okolicznościami, konfabulujemy, „szukamy swojej opowieści”. I znajdujemy, na razie opowiadając o tym, że „na miejscu spalonej świątyni wylali/ beton” albo „że chłopi długo omijali drogę”. Rozpoznania egzotycznej inności oswajamy jak najprędzej, zaplatając  tkaninę (niczym grodzieński kilim?) złożoną z setek obserwacji i cytatów – obca rzeczywistość osłania się krnąbrnie i coraz bardziej swojsko, bo Orzeszkowa, Czesław Niemen, Mickiewicz i Nowogródek. Ale najważniejszy jest Witalik, ten „mój obcy”, ten mój brat porzucony w czasie. I odnaleziony – dzięki podróży, dzięki jej pisaniu.

Córka odtwarza drogę ojca, wyobraża sobie, jak to mogło być. Jak się tam żyło, jak się stamtąd uciekało. I po oczyszczającej podróży wraca do siebie, do miejsca, które przed laty ktoś musiał dla niej oswoić, a potem już oswajała sama. Dlatego tę książkę „dedykuje Tacie” i wielkiej podróży, jaką odbył wraz z rodziną, wybierając nie Kraków czy Legnicę, lecz Stare Siedlisko, gdzie „wszędzie czekały poniemieckie domy,/ murowane, lepsze niż ten w Kamionce”.

Wojna na pamięć trwa. Uczestniczymy w niej każdym oddechem nie zawsze podpatrzonym przez zręcznego fotografa. Tyle nasze, ile zapamiętamy. A potem przetwarzamy (bo „to udaje się tylko w wyobraźni”) – coraz bliżsi legendy i mitu. Zupełnie, jak w tej książce.

Karol Maliszewski