Robert Kania, „Wołynie”, TOPOS, nr 1(158)/2018

Robert Kania, Wołynie – pdf

Robert Kania, Wołynie, Wydawnictwo Anagram, Warszawa 2017

Robert Kania debiutował tomikiem spot (2014), kolejną książką był zbiór 39 haiku  (2015) – i to właśnie haiku wydaje się emblematyczne dla jego twórczości: Kania publikuje m.in. w japońskich i amerykańskich czasopismach literackich, jest laureatem kilku międzynarodowych konkursów haiku, współorganizatorem międzynarodowego konkursu haiku European Quarterly Kukai, w 2015 współorganizował II Międzynarodową Konferencję Haiku w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha w Krakowie, jest prezesem Polskiego Stowarzyszenia Haiku. Wspominam o tym, ponieważ utwory z najnowszej książki, wołynie i inne wiersze (2017), choć formalnie nie mają związku z tą japońską formą, pisane są z właściwą dla niej dyscypliną: wycyzelowane, precyzyjnie skonstruowane, celne, zwięzłe, bez zbędnego słowa, frazy czy myśli. Przewrotnie – właśnie ów minimalizm, estetyczny i formalny, okazuje się niezwykle skutecznym narzędziem kreacji poetyckiej: to głęboko przejmujące, wielowymiarowe, wyrafinowane wiersze, które – pozornie chłodne – budzą emocje. Tytułowe Wołynie są dla Kani punktem wyjścia do rozważań (i inne wiersze?) nad światem wojen i innych dramatycznych odsłon historii. Punktem wyjścia, wydaje się, bardzo osobistym – tomik otwiera wiersz o traumatycznym przeżyciu trzylatki („nogi pamiętają chłód rzeki / może dlatego tak często się łamią / i głos się łamie przez pamięć ołowiu / idącego na dno razem z ciałami” [Chodelka 1942]), wiersz dedykowany mamie. Echa tamtej tragedii są słyszalne w różnych miejscach i w różnych czasach, historia dzieje się tu i teraz. Zamachy w Paryżu sprzed dwóch lat, zatopione statki z uchodźcami, katastrofa budowlana w Bangladeszu w 2013 – wszędzie rozgrywały i rozgrywają się nieprawdopodobne przecież dramaty, obok nas dzieje się zło, które trzeba wypowiedzieć. Jak zrobić to najpełniej? Kania szuka sposobu w intertekstualności, dopuszcza w wierszach wiele głosów: Cypriana Kamila Norwida, Bogdana Zadurę, Jerzego Beniamina Zimnego, Krzysztofa Gąsiorowskiego, Jerzego Koperskiego, Juliana Przybosia, Grzegorza Kwiatkowskiego, Ryszarda Krynickiego i wielu innych aż po (być może dla niego najważniejszych?) Elizabeth Bishop i Roberta Lowella. Ta mozaika inspiracji, nawiązań, cytatów i kryptocytatów to nie tylko impuls do podjęcia (tu: niezwykle udanego) dialogu intelektualnego, ona doskonale rymuje się z wielokulturowym, -narodowym, -wyznaniowym, wreszcie wielojęzycznym charakterem świata, o którego dramacie opowiada książka. Ta rozmowa Roberta Kani z literacką tradycją pozwala nam więc na znacznie więcej niż podziw dla erudycji poety. Ostatni wiersz tomiku zadedykowany jest Julii Hartwig, zmarłej w lipcu 2017, o której Piotr Matywiecki powiedział kiedyś, że jest „poetką tej epoki, która bez złudzeń musiała pogodzić się, że raj na ziemi zamknięto” [Przeczucie i spełnienie w: Myśli do słów, 2013]. Znamienna i gorzka jest puenta tego wiersza, kończąca jednocześnie książkę-traktat o nieuniknioności zła i przemocy: „w tym mieście z granicą getta / przekraczaną codziennie / z papierosem w ustach / nie ma odpowiedzi” [Warszawa 2017].

Izabela Fietkiewicz-Paszek

Dwumiesięcznik TOPOS, nr 1(158)/2018

Robert Kania, Wołynie, Wydawnictwo Anagram, Warszawa 2017