Rozmowy z piórami, 2012

link do rozmowy na stronie pisarze.pl

rozmowy z pirami

kolosalne przyśpieszenie świadomości

Poezja jako sposób istnienia? Dlaczego piszesz wiersze? Początki pisania?

Wraca do mnie nieustannie myśl, którą najlepiej zobrazować cytatem z Josifa Brodskiego: „Ten, kto pisze wiersz, kolosalnie przyspiesza własną świadomość, myślenie, percepcję świata. Raz doświadczywszy takiego przyspieszenia, człowiek nie jest już w stanie zrezygnować z powtórzenia eksperymentu, wpada w zależność od tego procesu, jak wpada się w zależność od narkotyków lub alkoholu. Moim zdaniem, właśnie człowiek, który znalazł się w podobnej zależności od języka, nazywa się poetą.” Dlaczego w tę właśnie zależność popadłam? To nie kwestia wyboru, raczej specyficzne wyczulenie na egzystencjalne drgania, jakiś sposób postrzegania świata, jakaś obłędna pikseliada w jego oglądzie. Pisałam o tym w wierszu Światowy dzień poezji „Na obrazku znajdź pięć różnic / widzisz dziesięć.” Przez poezję próbuje się w języku wyrazić niewyrażalne, przeskakuje się więc w nowe wymiary, tym samym opuszcza oswojone. Coś więc można zyskać, ale coś się traci. Taki faustowski handel. Ale upieram się, że poezja nie jest kwestią wyboru, to nie woluntaryzm tu panuje. Przywołany wyżej „Światowy dzień poezji” kończę myślą: „Choćbyś nawet chciał zatrzymać / ruch źrenic, światło już w nie wpadło.” Sądzę, że nie ma odwrotu. A samo bycie poetą? To jednak coś innego niż pisanie wierszy, które są wartością dodaną, efektem ubocznym, może jakimś dla świata dostrzegalnym komunikatem, drżeniem, które przecież zaczyna się w niewidocznym epicentrum. Bycie poetą to raczej potrzeba zindywidualizowania metody balansu nad krawędzią, to organiczna skłonność do stawiania pytań, podważania oczywistości, outsideryzm na wszystkich piętrach funkcjonowania między ludźmi, niedopasowanie do świata i nieustanny dyskomfort, brak skóry, który uwrażliwia na bodźce niewyczuwalne przez tzw. zwykłych ludzi. Konsekwencją takiej konstrukcji psychicznej mogą być różne aberracje, między innymi poezja. A ta z kolei przemnaża nadwrażliwość, wyostrza zmysły, wspiera ów specyficzny sposób „wąchania świata”, wzmacnia rezonans. Działa tu sprzężenie zwrotne, dlatego wpadając w poezję nabywamy one way ticket, jeśli niezgoda na świat i ze światem implikuje pisanie, to pisanie następnie utwierdza w tej niezgodzie. I tak się zamyka Teufelskreis.

A początki mojego pisania? Przyszedł dzień, kiedy się przelało. Nadwyżka emocjonalna, która mi towarzyszyła od zawsze, musiała znaleźć ujście. I poszła w wersy, okazało się, że tam udaje mi się najpełniej i najwierniej wyrazić, że tam się najlepiej mieszczę. Piszę również teksty piosenek, felietony, inne artykuły, jednak żadna z tych form wyrazu nie jest równie pojemna i adekwatna do moich intelektualnych, emocjonalnych i egzystencjalnych potrzeb, niepokojów, predyspozycji. Poezja zaatakowała mnie z zaskoczenia, nienaturalnie późno, miałam 32 lata, debiuty poetyckie przypadają zazwyczaj między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia, choć oczywiście znane wszystkim przykłady Szubera, Białoszewskiego czy Kassa dowodzą, że i wśród największych są dojrzali debiutanci. Obciążyła mnie jednak ta metrykalna niedogodność, pozbawiła pewnej swobody, czasu na długi rozbieg, rozumiałam od początku, że powinnam szybkim tempem i bez świadków przebiec przez literackie przedszkole, pamiętając jednak o tym, że poezja, bez względu na moment, w którym nas trafi, jest sposobem dojrzewania, dlatego, jak mówiła dalej Anna Kamieńska, nie można się wstydzić nawet słabych wierszy, one są etapami, dochodzeniem, samookreśleniem.

A poczucie, że wciąż jest jeszcze „nie to”, że można lepiej, że wiersze muszą odleżeć, „sprawdzić się” w prasie literackiej itd. spowodowało, że debiut książkowy zmaterializował się dopiero jesienią 2010 roku w Portrecie niesymetrycznym.

Umiar czy nadmiar – czy poezja w zapisie prozą stanowi kontrę do sonetów? Czemu tak cenisz sobie sonet?

Myślę, że najistotniejsze i najwartościowsze w poezji rodzi się jako wypadkowa dwóch czynników, mięsa, czyli przeżycia, dotknięcia Istotnego, upraszczając, tego CO mamy do powiedzenia. I języka, czyli tego, JAK mówimy. A czy wykorzystujemy możliwości, jakie daje biały wiersz czy kunsztowną formę sonetu? To już odrębna sprawa. Pierwszą książkę złożyłam z wierszy białych, drugą napisałam konsekwentnie sonetem, do tego sonetem-ekfrazą. Teresa Rudowicz i Leszek Żuliński zgodnie podkreślają, że pomimo tak istotnej formalnej różnicy Portret niesymetryczny i Próby wyjścia są niezwykle spójne, są jak dwie strony medalu: (..) w „Portrecie niesymetrycznym” Fietkiewicz wychodzi od „szczegółu” i zmierza do „ogółu”. W „Próbach wyjścia” – na odwrót. Zastosowała jakby dwie bliźniacze, komplementarne acz pozornie sprzeczne ze sobą metody do opisu własnego świata. Zrozumiała nie tylko „poetycką teorię względności”, ale wyraziła tym samym ważną filozofię wieloaspektowości łańcucha sensów ontologicznych i napisała tym samym „rozprawę o metodzie”, a raczej o metodach przyglądania się światu i sobie. Nie usytuowała żadnej prawdy w konkretnym miejscu. Właśnie ta świadomość względności, niejednoznaczności wszystkiego, co czujemy, co nam się zdaje, co nas tworzy i gubi jest, być może, największym morałem tego podwójnego debiutu (..). [Leszek Żuliński, Gazeta Literacka Migotania, 2(31) 2011]

Dla tzw. umysłu ścisłego, a takim, pomimo emocjonalnego rozwichrzenia i nieuporządkowania zdaję się być, sonet to przyjazne środowisko, wymaga precyzji, świadomego użycia środków, wyczucia miary, harmonii, właściwej gospodarki słowem. Tłumaczyłam się niedawno Markowi Doskoczowi ze skłonności do tak wymagającej formy, nazwałam ją przy tej okazji do końca po imieniu, otóż odpowiada mi, jeśli strumień myśli wpada w tory, które pozwalają wyjść od statycznego opisu, od relacji z „zastanego” w tetrastychach, a w tercynach porzucić rolę obserwatora i wywrócić rzeczywistość na lewą stronę. A to, co pozornie wygląda na ograniczenie, tworzy tak naprawdę niezwykle pojemną formę. Rozpiętość pomiędzy pierwszym a czternastym wersem jest niebywała, można tam naprawdę wszystko. Tylko trzeba zacząć myśleć sonetem. A to myślenie przyszło samo, odkryłam też przy okazji naturalną łatwość rymowania. W sonecie znalazłam także swoją osobistą furtkę do ekfrazy.

Ekfraza – zadanie specjalne w poezji?

Ekfrazę można wyprowadzać z dzieła na różne sposoby, można do niego luźno nawiązać, można próbować je interpretować, opisać, odwzorować, można wreszcie podjąć z nim śmiały dialog, nawet mu zaprzeczyć. Jakiejkolwiek drogi nie wybierzemy, ekfraza to sposób na poszerzenie przestrzeni, w której widzę szansę na komunikację nie tylko pomiędzy literaturą a sztuką wizualną, ale przede wszystkim między różnymi odsłonami artystycznej wrażliwości. Jeśli w taki sposób próbujemy odczytać ekfrazę – tak, widzę tu specjalne zadanie.

W arkuszu Ogólnopolskiej Konferencji o Ekfrazie w Gołuchowie napisałaś: Kiedy słowo oswaja obraz, chwyta jego refleksy, poszerza znaczenia, rozbudowuje lub syntezuje przedstawione, dodaje kolejne kręgi emanacji lub podświetla z wybranej strony – próbuje korespondować z dziełem, a z drugiej strony odbija się od niego i tworzy zupełnie nowe światy. (…) Nieustannie podejmowane próby przekroczenia ram (nomen omen) obrazu i wyprowadzenia z niego nowych symboli, fenomen literackich poszukiwań „dalszego ciągu” dzieła – to z jednej strony metafizyczny, a z drugiej niezwykle intymny, niepowtarzalny i unikatowy charakter spotkań na pograniczu sztuk. Na ile udało się zrealizować tego postulatu w Próbach wyjścia?

Poezja, to tak naprawdę sposób widzenia, a raczej podpatrywania świata. Rzecz nie w „temacie wiersza”, a w sposobie jego postrzegania i w sztuce przełożenia na język. Pisać można o wszystkim, a inspiracji szukać wszędzie, w ulotnych spotkaniach, snach, historii, urywkach zasłyszanych rozmów, śmierci bliskiej osoby czy przejęzyczeniu dziecka. Także w obrazach czy rzeźbach, które same w sobie są odbiciem i przetworzeniem rzeczywistości, dają więc szansę na szczególną kreację, kreację posiłkującą się światem raz już uchwyconym i przekształconym przez artystę. Nie będąc znawcą sztuk wizualnych, odbieram je instynktownie, intuicyjnie, niektóre „coś ze mną robią” i wtedy zostajemy ze sobą dłużej, czasem w finale jest wiersz.

Próby wyjścia zbudowałam z takich właśnie spotkań, a są one za każdym razem (można powiedzieć, przy każdej próbie) bardziej transgresją niż interpretacją dzieła, nie powielają i nie opowiadają światów z obrazów, a tworzą nowe. Obrazy Beksińskiego czy Chagalla są bliskie mojej wyobraźni i wrażliwości od dawna, potraktowałam je więc jak asumpt, jak trampolinę, od której słowo się odbija i rozpędzone obiera własną trajektorię.

Tak np., wchodząc w świat Zdzisława Beksińskiego, odnalazłam dla siebie grunt pełen wątków filozoficznych. Dziewięć obrazów dało inspiracje dla rozważań na temat elementarnych, kluczowych i odwiecznych pytań rozpiętych pomiędzy ontologią, eschatologią, a epistemologią.

Inaczej zadziałało malarstwo Marca Chagalla, ze spotkań z tymi pracami próbowałam wyprowadzić jak najszerszy plan dla rozważań nad dramatem narodu żydowskiego. Na ile się to udało? Nad tryptykiem do obrazów Chagalla szczególnie pochyliła się w swojej recenzji Ewa Klajman-Gomolińska, jest w niej taki syntezujący fragment: „Skrzypek” to Żyd, „Łyżka mleka” to judaizm, a „Samotność” to diaspora, rozpad, zagłada. Tylko trzy obrazy, tylko trzy sonety, cały żydowski świat, cała żydowska tragedia, cała tragedia świata, który na to dał pozwolenie [Ewa Klajman-Gomolińska, Gazeta Kulturalna, Nr 12(184), 1 grudnia 2011].

Jeszcze inny rodzaj afektu wywołały we mnie obrazy Fridy Kahlo, na których zbudowałam opowieść o ich twórczyni, opowieść wyrosłą tak silnie z biografii, że w jednym z sonetów znalazł się nawet fragment z dzienników malarki. Miłość do Diego Rivery, fizyczne cierpienie wskutek zakażenia polio, a następnie urazu kręgosłupa, biseksualizm, traumatyczne przeżycia związane z poronieniami, wszystko, co stanowiło Fridę, co ją unieszczęśliwiało i komplikowało, a jednocześnie tworzyło zręby tej niezwykłej osobowości, na równi z samymi obrazami stało się punktem wyjścia do tego tryptyku. Szczególnie ekfraza do „schizofrenicznego” autoportretu z 1939 roku pt. Dwie Fridy idzie tropem przebogatej symboliki obrazu, ściśle związanej z biografią artystki.

Bogactwo symboli stanowi również oś tekstów pisanych do tryptyku Hieronima Boscha Ogród ziemskich rozkoszy, ale i tam nie brakło odniesień do biografii mistrza (czy np. do faktu, że dwudziestowieczni badacze podejrzewali Boscha o przynależność do sekty adamitów).

Punktem wyjścia do sonetów są więc za każdym razem obrazy, ale jako swego rodzaju okna, przez które patrzę na… no właśnie.

Pierwsza część Prób wyjścia to sensu stricte ekfrazy, natomiast drugą stanowią sonety, w których „nie gadałam do obrazów”, to po czasie dodał do nich swoje prace Jarek Wójcik, polski malarz od lat osiemdziesiątych mieszkający w Australii. Skontaktował nas wydawca i okazało się, że oboje z Jarkiem dobraliśmy teksty i obrazy w niemal identycznych sekwencjach. To są niezwykle spójne zestawienia; sama już nie wiem, czasem myślę, że może jednak pisałam do jego obrazów? Szczególnie w ilustracjach do sonetów z tryptyku Kołobrzeg ostatni, w których opisałam wypadek mojego syna, widzę metafizyczną jednię z tekstami, jest tu tak naturalna harmonia, że trudno mi samej wierzyć, że nasze prace powstawały niezależnie od siebie. To czysta metafizyka. Podobnie jest z obrazami, które ilustrują sonety pisane z inspiracji analizą transakcyjną Bernego.

Poezja w świecie nieletnich – jako nauczyciel obserwujesz takie zjawisko?

Przede wszystkim powiem jako nie-nauczyciel, lektura poezji tworzonej przez bardzo młodych ludzi, mam na myśli debiutanckie książki Krzysztofa Siwczyka, Marty Podgórnik, Karola Samsela, to wielka lekcja pokory wobec intelektu, dojrzałości, wiedzy i przede wszystkim talentu, który potrafi ujawnić się z dużą siłą w tak młodym wieku. Natomiast moje doświadczenia z odbiorem poezji przez młodzież są skromne, mało miarodajne, ponieważ uczę w średniej szkole technicznej przede wszystkim języka niemieckiego, a języka polskiego wyłącznie w szkole zasadniczej, w której praca sprowadza się raczej do prób zachęcania uczniów do jakiegokolwiek kontaktu ze słowem drukowanym. Przemycam im oczywiście poezję, nakłaniam do wejścia w teksty, ale „zawodówka” to mało reprezentatywna grupa, raczej nie daje mi podstaw do uogólnień, jak poezja żyje w świecie młodych ludzi. Choć jest jeszcze coś, zapraszamy licealistów do czytania razem z autorami w trakcie spotkań poetyckich z cyklu „zwiersz się z nami pod wieczór” organizowanego przez Stowarzyszenie Promocji Sztuki Łyżka Mleka, z którym, jak wiesz, silnie się identyfikuję, i tu wrażenia mam budujące, ponieważ ci młodzi ludzie, których azymut na poezję wyznaczała dotąd szkoła, naprawdę fantastycznie dają się wciągnąć w przygodę recytatorską, która coś nowego pozwala im przeżyć, ale niekiedy także, taką mam nadzieję, coś w nich zaczyna, budzi, coś przełamuje. Przeczytałam w jakimś wywiadzie refleksję Tomasza Różyckiego, że jest ogromna potrzeba poezji i jednocześnie ogromna pogarda dla poezji, w czym ma swój udział szkoła. Nie chcę rozwijać tego wątku, powiem tylko, że podobnie to widzę, czuję. Ale ponieważ poezja to najbardziej wysublimowany, wyrafinowany, a jednocześnie najbardziej wymagający (od twórcy i od odbiorcy) sposób użycia języka, może nie należy się przeciw temu buntować, a nawet dziwić.

Czy zgadzasz się, że ostatecznym kryterium poezji jest jej sukces komercyjny, czyli poczytność?

Właściwie w odpowiedzi na to pytanie powinnam usunąć kropkę kończącą poprzednie zdanie. Nie. Nie zgadzam się. Poczytność i sukces komercyjny są możliwe, kiedy po książkę sięga tzw. masowy odbiorca. Czyli ciało obce dla poezji. A co w takim razie z poezją? Nawet najlepsze recenzje w pismach literackich (a te przecież także się rządzą swoimi prawami) nie mają wpływu na gust przeciętnych ludzi. Ci, żeby zechcieli kupić książkę, muszą zobaczyć reklamę w TV, a w Gazecie albo Rzeczpospolitej przeczytać całostronicowy artykuł, czyli lans, na który nie może liczyć poezja. Koło się zamyka. Również prestiżowe nagrody literackie nie przekładają się jakoś znacząco na sprzedaż, a jeśli za nagrodą nie idzie potężne wsparcie medialne, ma ona tym bardziej marginalny wpływ na ową poczytność, ponieważ ludzie, po prostu, mało czytają, a wśród tych nielicznych, sięgających po wartościową literaturę miłośników poezji, jest jedynie odsetek. Wiedzą o tym spece od sprzedaży i w odpowiedzi na tak proste prawo rynku nie zawracają sobie głowy poezją. To z kolei powoduje, że jeśli ktoś szuka dobrej poezji, nie idzie np. do MPiK-u, tylko googluje tytuł i kupuje książkę w necie. Tylko, że googlować może świadomy odbiorca, a co z czytelnikiem, któremu brakuje rozeznania? I skąd rozeznanie? O pozycjach nieobecnych w księgarniach się nie mówi. Jak dotrzeć do wartościowej poezji? Koło się zamyka, a taki mechanizm nakręca zjawisko powszechnej nieobecności tomików poetyckich, tym samym oddala poezję jeszcze bardziej od czytelnika, który mógłby na nią trafić tzw. przypadkiem. Kupuję np. książkę jednego z najlepszych współczesnych poetów dwa lata po jej wydaniu i czytam, że nakład wynosi czterysta egzemplarzy. Przede mną dotarło więc do niej mniej niż czterysta osób w czterdziestomilionowym kraju. Czy w tej sytuacji można się dziwić, że nie należy do rzadkości absolwent filologii polskiej, który nie jest w stanie choćby tylko wymienić kilku nazwisk współczesnych poetów? A czego oczekiwać od owego masowego odbiorcy, którego łaskawe zainteresowanie i kieszeń bezpośrednio przecież wpływają na sukces komercyjny? Sytuacja jest w ogóle ambiwalentna, ponieważ z jednej strony z natury poezja nie jest dla masowego odbiorcy, ale z drugiej, książka bez czytelnika jest nikomu niepotrzebnym fantomem.

Andrzej Stasiuk powiedział: nie ma wysokiej kultury, która jest dla zwykłych ludzi. Ty zdajesz się przeczyć tym słowom pracując w Stowarzyszeniu Promocji Sztuki Łyżka Mleka. Skąd wzięła się ta idea i co chcesz osiągnąć?

Ależ ja się w całej rozciągłości zgadzam z tym zdaniem! Dlatego nie wynajmuję hali widowiskowej na spotkania poetyckie i nie wchodzę w układ z producentem zupek instant, żeby dołączał w gratisie tomik do pięciopaków buraczkowej. To oczywiste, że wysoka kultura nie jest dla każdego, ba, jest dla nielicznych. Ale zarówno ciekawy i chcący zajrzeć do niej statystyczny każdy, jak i ów predestynowany do jej odbioru niekażdy, powinni mieć szansę podejść na tyle blisko, by móc ją, świadomie czy nieświadomie, przyjąć lub odrzucić.

Skąd się wzięła Łyżka Mleka? Z nadmiaru energii z jednej i niemocy z drugiej strony. Z Anetą Kolańczyk od dawna chciałyśmy wykorzystać na kaliskim gruncie nasze literackie znajomości, zaprosić jakiegoś poetę, zorganizować spotkanie literackie, wystawę, koncert, itd. Ale bez organizacyjnego i finansowego zaplecza to naprawdę trudne. Założyliśmy z kilkoma przyjaciółmi Łyżkę Mleka, napisaliśmy parę projektów, dostaliśmy trochę pieniędzy, pozyskaliśmy partnerów (np. zamek w Gołuchowie czy Centrum Kultury i Sztuki). Co chcemy osiągnąć? Pozwalamy dziać się wydarzeniom, zapraszamy poetów, organizujemy konferencje, koncerty, konkursy. Stwarzamy okoliczności. Do miasta, w którym poetycko niewiele się przez ostatnie lata działo, przyjeżdżają twórcy z całej Polski. Na spotkania przychodzą ludzie. Pierwszy sezon zamknęliśmy Ogólnopolskim Festiwalem Poetyckim im. Wandy Karczewskiej, który spektakularnie podsumował całoroczne poczynania. Jednak przesłanie samego festiwalu miało jeszcze inny, chyba głębszy wymiar, związany z patronką. Otóż tym wydarzeniem zainaugurowaliśmy akcję przywracania pamięci o jej twórczości, dziś niemal nieobecnej w czytelniczej i krytycznoliterackiej przestrzeni. Kilkudziesięciu ludzi, dla których literatura znaczy, wyjechało z Kalisza bogatszymi o Karczewską, o której żaden z nich wcześniej nie słyszał.

Ożywianie zapomnianych poetów. Jaki w tym jest sens, zważywszy na to, że tak wielu pisze?

Sens widzę w ocalaniu wartościowej literatury, która nie miała siły przebicia, warunków, sprzyjających okoliczności i może tak po prostu szczęścia, by zaistnieć w głównym nurcie. Wanda Karczewska, bo na ożywianiu jej pisarstwa skoncentrowaliśmy się najsilniej, zmarła niecałe 20 lat temu, ale ten czas okazał się wystarczający, by zniknęła niemal całkowicie z pola zainteresowania zarówno czytelników, jak i badaczy literatury. Łyżka Mleka, pierwotnie z powodu związku Karczewskiej z Kaliszem, zainicjowała próbę powrotu do tej literatury.

Moja osobista fascynacja Karczewską wyszła już dawno poza ramy „moralnego zobowiązania” wobec autorki związanej z moją małą ojczyzną. Jej pisanie jest wielowymiarowe, przesycone z jednej strony taką nienachalną erudycją, z drugiej metafizyką, pełne poruszającego tragizmu wyrosłego z traumy wojennej, a do tego niezwykłe językowo. Karczewska była osobna, nigdy nie związała się na dłużej z żadną grupą literacką, nie podążała za modą, nie płynęła z prądem. Być może to skazało jej pisarstwo na niebyt, spowodowało, że doceniana wprawdzie za życia, została kompletnie zapomniana po śmierci. Jestem całą sobą przekonana, że Wanda jest warta „wskrzeszenia”. Karol Samsel, on przede wszystkim dał się namówić, a z czasem bez reszty wciągnąć w tę naszą awanturę, dzięki niemu możliwa była kwerenda listów zgromadzonych w Muzeum Literatury, Wandy do Seweryna Pollaka, możliwa będzie też ich publikacja w listopadzie 2012 roku. Poza Karolem udało nam się nakłonić sporą grupę ludzi literatury, by pochylili się nad poezją i prozą Wandy, wiesz o tym zresztą doskonale, Beatko, ponieważ i Ty napisałaś do Migotań esej o wierszu Wandy. Misja przywracania twórców zapomnianych, niedocenionych, pominiętych czy odsuniętych ze zbiorowej pamięci jest trudna wobec nieczytelnictwa w ogóle, jeszcze tego nie mogę wiedzieć, ale może nawet beznadziejna? Może to donkiszoteria? Ale jeśli pozwalamy odejść w niebyt literaturze tak dużego formatu, chyba nie jesteśmy w porządku. Ani wobec tych, co przed nami, ani wobec tych, co po nas, ani wobec siebie samych. Nie wiem, ale skoro trafiłam na swojej drodze na kogoś tak niesamowitego, jak Karczewska, rozumiem to spotkanie jako wyzwanie i przy tym jako bardzo osobistą sprawę.

Masz specyficzne podejście do konkursów literackich. No właśnie – dlaczego takie? No i oczywiście, co sądzisz o wszelkich nagrodach i konkursach w świecie literatury?

Inaczej widzę konkursy, na które wysyła się pojedyncze wiersze, inaczej te, na których ocenia się książki. Do tych pierwszych podejście mam ambiwalentne, do drugich ostrożne. Jestem świadoma, że udział w konkursach na najlepsze wiersze to dobry sposób na zaistnienie, wypłynięcie, autopromocję w środowisku, że to mobilizacja do rozwoju, do nabierania coraz lepszej formy poetyckiej, itd. Ale coś we mnie mówi „nie”. Po pierwsze, nie chcę pisania, swojego czy cudzego, postrzegać w kategoriach wyścigu szczurów. Kibicuję literackim znajomym i przyjaciołom, cieszę się z ich sukcesów i trzymam kciuki. Czy tak podchodziłabym do ich wygranych, gdybym sama uczestniczyła w konkursach? Czy nie włączyłby się we mnie jakiś niezdrowy mechanizm? Teraz jestem przekonana, że nie, ale zastanawiam się głośno, ponieważ od lat obserwuję wojny i wojenki pomiędzy poetami związane właśnie z ich „rankingiem w konkursach”, gry i gierki ambicji, konfrontacje niedocenionych z jednej i tych utwierdzonych w poczuciu własnej wyjątkowości z drugiej. Pokonkursowe plebiscyty na najtrafniejszą hipotezę, z kim spał laureat, spiskowe teorie, wiadra żółci i pomyj, nie, nie umiem, nie chcę i nie potrzebuję. Po drugie, wolałabym nie budować poczucia własnej wartości lub bezwartości na gruncie wyroków jurorów, którzy nie rezygnują na czas debaty ze swoich poglądów, gustów, środowiskowych inklinacji, etc. Nie będę tu wyrzekać nad subiektywizmem ocen, chcę jedynie powiedzieć, że nie jest, według mnie, dobrze, jeśli wpada się w spiralę konkursów i od ich wyroków i werdyktów uzależnia myślenie o swoim pisaniu. To chyba nie jest najlepsza droga weryfikacji. Nie jestem przy tym, od razu zastrzegam, jakimś ortodoksyjnym wrogiem konkursów, po prostu dawno już rozważyłam plusy i minusy, i podjęłam decyzję (nie upieram się, że słuszną i ostateczną), że nie tędy moja droga. Oczywiście musiałam się przetestować i ja, wysłałam dwa razy zestawy, raz wygrałam pierwszą nagrodę, raz zupełnie nic. Podobnie było z tzw. Turniejem Jednego Wiersza, raz wygrałam, raz przepadłam. Wystarczy. Już wiem, jak to działa, poczułam te emocje, zaspokoiłam ciekawość. Po takiej próbce mogę precyzyjnie określić, moja poezja może wygrać i może przegrać. Poza tym sama jurorowałam w kilku konkursach, nie mam więc wobec nich jakoś szczególnie negatywnych emocji, po prostu nie wysyłam nigdzie wierszy. Po trzecie, istnieje pokusa pisania „pod konkursy”, „pod jurorów”, poeci nie kryją, że jej ulegają. Wiadomo, kto siedzi w jury, wiadomo, jaka poetyka będzie preferowana. A to już jest coś, co w moim poczuciu degeneruje poezję. Konkursy na najlepszą książkę nie zawierają, takie mam wrażenie, tego ostatniego zagrożenia. Jednak obawiam się, że większość nagród jest obciążona „środowiskowością”. Poza tym znane nazwiska „na wejściu” mają z pewnością kilka punktów w gratisie, juror chętniej postawi swój głos na pewniaka, zamiast podjąć ryzyko. Jednak z roku na rok, na szczęście, coraz więcej konkursów, coraz więcej tym samym punktów widzenia. A co odzwierciedlają Wielkie Nagrody? Przed wojną w jednym konkursie wystartowali dwaj autorzy, nieznany nikomu Bruno Schulz i modny naówczas Jan Brzoza. Nagrodzono Brzozę. Kto dziś o nim pamięta? W 2001 roku Nagrodę Nobla odebrał Vidiadhar Surajprasad Naipau, tym samym pominięto Sir Achmeda Salmana Rushdiego. Przykłady można mnożyć. Wielki skandal wybuchł, kiedy nagrano ustalenia jurorów najbardziej prestiżowego we Francji konkursu, konkursu o ponad stuletniej tradycji, o Nagrodę Goncourtów, i okazało się, że postanowili nagrodzić konkretne wydawnictwo. Nad wszystkimi ważnymi konkursami wiszą jakieś niejasne widma, jakieś pozaliterackie ingrediencje, a to względy polityczne, a to środowiskowe, a to związki z wydawnictwami, etc. Ale mimo to uważam zdecydowanie, że książki należy wysyłać (choć niestety przespałam tę szansę w przypadku debiutu, wysyłając tomik jedynie na konkurs do Kutna), jeśli nie po to, by wygrywać, to po to, by zaistnieć w świadomości jurorów, często przecież najważniejszych twórców i krytyków. Sumując to moje gadanie, nie uważam wyników konkursów za wyznacznik wartości pisania, ale dostrzegam i doceniam ich rolę i choć sama nie dałam im się za mocno porwać, to z Próbami wyjścia spróbuję (nomen omen) wyjść naprzeciw jurorom.

Literacki świat internetu – czym dla Ciebie jest? Zalety i ewentualne zagrożenia, które dostrzegasz?

W 2004 roku, gdy zaczynałam próbować się z poezją, natychmiast postanowiłam wstawić wiersze na jakiś portal poetycki, poddać je weryfikacji. To było pierwsze, „przedpapierowe” miejsce publikacji i jednocześnie rodzaj warsztatów literackich. Porządny portal, zresztą z założenia, chyba powinien być przynajmniej namiastką gazety literackiej i jednocześnie warsztatów. Do dziś uważam, że takie terminowanie na forach to była dobra droga, sporo się nauczyłam, jeszcze więcej (i to największa korzyść) oduczyłam, spotkałam wielu wartościowych ludzi, jeszcze więcej mniej wartościowych, ale nic nie dzieje się w próżni, uważam, że to był potrzebny etap. Od internetu dobrze jest zacząć, skorzystać z głosów (najczęściej niestety, nad czym ubolewam, mało wyważonych), ale kolejny etap powinien jednak wiązać się przejściem do papierowej publikacji (mam na myśli czasopisma, nie wydanie „sobie” książki). Idąc takim tropem, kilka lat temu zrezygnowałam z obecności na forach poetyckich, dziś mam jedynie stronę internetową, rodzaj wizytówki, to wszystko.

Internet wniknął w nasze życie w ciągu ostatnich lat tak mocno, że właściwie trudno dyskutować nad tym czy warto, czy nie, tak naprawdę to narzędzie jest oczywistością, tyka wszystkiego, poezji także. Przełomem było upowszechnienie sieci, następnym – google, które dały szansę sensownej i szybkiej selekcji, kolejnym są portale społecznościowe. Tam tak naprawdę dzieje się.

Sieć przede wszystkim skraca dystans, pozwala się integrować, przyspiesza, daje szansę na błyskawiczny dostęp, na dodatkową i wygodną publiczną przestrzeń, rzecz jasna, także dla frustratów, grafomanów, itd. Łatwość obwieszczania wszem i wobec wszystkiego, w tym każdej bzdury, ma niestety ciemną stronę, ale poezja się wybroni, jestem dziwnie spokojna. Zalety? Wiersz jest komunikatem, do tego przecież z natury niszowym, więc przyspieszenie, na jakie pozwala internet, jest nie do przecenienia. Portale jako warsztaty? Początkujący poeta, który zaczyna od wysłania wierszy do czasopism albo na konkursy literackie, rzadko otrzymuje odpowiedź, a internet daje mu możliwość konfrontacji, niekiedy brutalnej, ale, przy odrobinie dystansu i pokory, przydatnej. Czyli? Tak, warsztaty dla początkujących i to pod warunkiem, że umie się zachować coś na kształt zdrowego rozsądku. Wady? Zagrożenia? Dokładnie te same, które dotyczą internetu w ogóle. Pewne niebezpieczeństwo tkwi dodatkowo w zjawisku, które nazwałabym wierszową matrycą. Grupa użytkowników zaczyna sprawować na danym portalu „rząd dusz”, narzuca w mniej czy bardziej agresywny sposób jakąś „modę”. Zaczyna się grupowo chwalić i promować określone cechy pisania, zwalczać inne, tworzyć swoisty wzorzec z Sevres, zbiorową matrycę. Zazwyczaj dzieje się to w hermetycznym gronie poetów nieświadomych szerszej perspektywy. I jeszcze jedna sprawa, te same nazwiska (nicki) na kolejnych portalach, te same wiersze wklejane w kilku miejscach, te same głosy (czy to chwalące w ramach towarzyskiej wymiany grzeczności, czy nie zostawiające suchej nitki, ani na tekście, ani na autorze!). Zastanawiam się, czy nie szkoda czasu i energii.

A sam poeta w tym całym zamieszaniu? Czy przy klawiaturze, czy unplugged, dobrze, gdyby był otwarty na każdą odsłonę i każde medium literatury.

Jak nie dać się zwariować w zalewie grafomanii? Jak umieć dokonywać selekcji, z tej poetyckiej zwłaszcza, nadprodukcji? Polecasz jakieś autorytety – ludzi, którzy podpowiadają, wyznaczają trendy?

Chętnie i często powtarza się frazę Stachury, że wszystko jest poezją, każdy jest poetą, mało kto jednak pamięta jej ciąg dalszy: najmniej poezją jest napisany wiersz; każdy jest poetą, a najmniej poetą jest piszący wiersze. Jeśli chodzi o komponowanie muzyki, malowanie obrazów czy rzeźbienie w marmurze, nikomu nawet nie przychodzi do głowy, że można się za to brać bez przygotowania. Malarz cierpliwie ćwiczy warsztat, latami kopiuje mistrzów, studiuje anatomię, zgłębia tajniki sztuki, uczy się perspektywy, mieszania farb, itd. Czy poezja jest mniej wymagającą dziedziną sztuki? Nie sądzę. A jednak to właśnie pisanie wydaje się czymś tak oczywistym, jakby wystarczyło „przelać uczucia na papier” i mamy wiersz. Nie, nie mamy. Dla Tuwima poezja to skok barbarzyńcy, który poczuł Boga, czemu więc dla tłumów chwytających za pióro czy za klawiaturę poezja to opowieść o tym, co „w duszy gra”, do tego skonstruowana zazwyczaj w przewidywalny sposób i skrajnie banalnym językiem? Czyżby była to jedyna sztuka, w której nie potrzeba ani talentu, ani ciężkiej pracy, a wystarczy poryw serca? Podejrzane to chyba. Problem oczywiście nie tkwi w tym, że ludzie piszą. Jeśli to forma autoterapii, która podnosi im nastój czy libido, to fantastycznie. Gorzej, kiedy pojawia się pomysł, żeby publikować. Niestety grafomanii na papierze jest absurdalnie dużo. Komuś, kto ma potrzebę wejść w świat poezji, poleciłabym oczywiście zacząć od lektury znanych i uznanych, powoli wchodzić w młodą poezję, ale za pośrednictwem prasy literackiej, najlepiej różnorodnej, z czasem próbować szukać tomików kierując się nabieranym z książki na książkę wyczuciem. Autorytetów nie polecam, ale lekturę omówień książek, które pojawiają się w czasopismach literackich, umiarkowanie tak.

Świat nieczytanych książek… tak wygląda świat dzisiejszej poezji? A może zupełnie inaczej?

Na pytania, jak dziś wygląda świat poezji, jaka jest jej kondycja, co przetrwa próbę czasu, co przepadnie, odpowiedzą nasze dzieci albo wnuki. Na pewno łatwość publikacji, i tej wirtualnej, i tej na papierze, przyczynia się do niespotykanej dotąd nadprodukcji. Myślę, że gdyby tak, po tuwimowsku, sobie samemu czasem powiedzieć, że szkoda papieru i atramentu, byłoby zdrowiej. Sporo książek słusznie trafia w próżnię. Gorzej, że przepadają i te, które niosą między okładkami wartościową literaturę, a brak im siły przebicia, marketingowych sprężynek, środowiskowego wsparcia, szczęścia czy czego tam jeszcze trzeba, by zaistnieć.

W całym życiu, w każdym aspekcie zahaczamy jedynie o marne jego wycinki. Ile możemy poznać języków obcych? Jeden? Dwa? Niektórzy pięć? Brawo! Ale obecnie ludzie posługują się prawie siedmioma tysiącami języków, a każdy z nich to osobny kod, inna optyka, inne poczucie rzeczywistości. Ile zwiedzimy w ciągu całego życia krajów? Pięć? Dziesięć? Niektórzy dwadzieścia? Brawo! Ale jest ich dwieście. Ilu poznamy ludzi? Obejrzymy obrazów? Spróbujemy potraw? Pogłaszczemy psów? Warto uświadamiać sobie raz po raz, jak po wierzchu znamy ten nasz świat. Nasz. A inne?

Ale miałam mówić o książkach? Tak, świat składa się także z nieprzeczytanych książek. Czasem myślę, że może, jak u Zafóna, każdy z nas powinien obowiązkowo wybrać dla siebie jedną z nich i ocalić od zapomnienia. Ostateczny sens poezji, sens literatury, rozgrywa się przecież i tak w absolutnie intymnym wymiarze.

—-

Wywiad pochodzi z książki „Rozmowy z piórami” autorstwa Beaty Patrycji Klary. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Marszałek z Torunia w sierpniu 2012 roku.

Jerzy Beniamin Zimny o wywiadzie

Leszek Żuliński – sprowokowany rozmową

kup książkę

fotorelacja ze spotkania w Gorzowie

Leszek Żuliński o książce

Teresa Rudowicz o książce:

Książka Rozmowy z piórami zaczęła się od rozmowy, jaką odbyła gorzowianka-poetka Beata Patrycja Klary z gorzowianinem-poetą Kazimierzem Furmanem, krótko przed jego śmiercią. Zmarł 14 października 2009 roku.

Furman urodził się w 1949 r. w Jędrzejowie k. Piły, ale od dzieciństwa mieszkał w Gorzowie. Debiutował w 1974 roku wierszem opublikowanym w „Nadodrzu”. Pierwszy tomik jego poezji „Powrót do osłupienia” ukazał się w 1976 r. Andrzej Krzysztof Waśkiewicz tak mówił o jego twórczości:

„Jeżeli spróbujemy dziś zastanowić się nad tym, jak będzie można opisywać odpowiedni rozdział literatury polskiej, co spowoduje, że Furman jest ważny. Nie będzie się to oczywiście rozgrywać na poziomie wartości artystycznych, bo te są uzależnione od wartości wyższych, społecznych, świadomościowych. Furman – nie on jeden, więcej jest takich, ale niewiele – Sobkowiak, Warszawski. Jest to pewien etap, ważny dla świadomości dwudziestowiecznej. Najogólniej rzecz biorąc byłaby to świadomość proletariacka i wartości proletariackie”.

Sam Furman w rozmowie z Beatą Patrycją Klary mówi: „Wyróżniałem się. Oczywiście byłem normalnym chłopakiem, chodziłem na dziewczyny, paliłem, nawet nie przychodziłem na noc do domu, ale w szkole byłem zawsze i do tego chwalono mnie. Później niestety wojsko wybiło mnie z rytmu uczenia się. Wszystko poszło w przysłowiową dupę. Chciałem studiować dziennikarstwo, ale jakoś nie wyszło. Może byłbym nieudanym poetą, czyli wybitnym krytykiem literackim.”

(wielki śmiech)

Ta rozmowa była początkiem. Potem trzeba było wybrać (spośród wielu) kilka nazwisk i „pogadać” o poezji i pisaniu. Tak powstał arcyciekawy, polifoniczny zbiór wywiadów. Głosy są bardzo różne, bo rozmówcy wybrani przez Klary to przedstawiciele kilku pokoleń, wyraziste, niezwykłe osobowości. Każdy z nich mówi własnym głosem, ale ten głos jest już znany i rozpoznawalny.

Klary zaprosiła, oprócz wspomnianego już Kazimierza Furmana, jedenastu poetów:

Karola Samsela, Jerzego Suchanka, Joannę Mueller, Leszka Żulińskiego, Biankę Rolando, Joannę Lech, Mirkę Szychowiak, Janusza Koniuszego, Wojciecha Borosa, Izabelę Fietkiewicz-Paszek i Genowefę Jakubowską-Fijałkowską.

Dlaczego taki wybór? „To są ludzie, których cenię i lubię – mówi Klary i nie wymaga to żadnego komentarza.

Rozmowy dotyczą poezji, jej funkcjonowania dawniej i dzisiaj, języka i roli, jaką spełnia. „Wartościowanie jako jedyna droga poszukiwania akceptacji przez poetę? Slamy, konkursy, nagrody – czy to najlepsza droga?” – pyta mocno „konkursowa” Beata Patrycja Klary zupełnie pozakonkursowego Karola Samsela, który odpowiada w typowy dla siebie sposób – piękny, wyważony, mądry: „Arcydzieła notuje się w ciszy gabinetu, chwiejnie i niepewnie, próbując utrzymać równowagę na kruszejącej granicy między samotnością, a nicością. W tym sensie poeta jest przede wszystkim akrobatą, linoskoczkiem, ekwilibrystą, nie zaś szamanem, jak chcieliby zapewne slamerzy, laureaci konkursów poetyckich, zdobywcy nagród literackich.”

No właśnie. Wysyłać, nie wysyłać, może nie zawracać sobie głowy konkursami i robić swoje. Tylko co znaczy „robić swoje” i jak to robić skutecznie?

„Pisanie do szuflady jest mniej skuteczne niż powierzanie listu butelce wrzuconej do morza. Najpewniej ten jeden jedyny czytelnik nigdy do niej nie zajrzy! Z kolei poeci, którzy pisali/szą “pod konkursy” (czy raczej “pod jurorów”), często samoograniczyli/czają się do wywołania zachwytów cioć i wujów na “rodzinnej” balandze. Trzeba być “geniuszem” od razu albo wspinać się własną drogą, często jak Syzyf… Czyli daremnie.” – mówi Jerzy Suchanek, poeta, fundator przyznawanej od wielu lat Nagrody Otoczaka. Dwa głosy, dwa pokolenia, nie jedyne w „Rozmowach z piórami” próby odpowiedzi na odwieczne pytania o rolę poezji i poety we współczesnym świecie, choć to współczesnym często dla każdej generacji znaczy coś innego.

Niezwykle trafnie mówi o tym Leszek Żuliński. Na pytanie – Współczesna literatura kontra klasyka, jak to widzisz? – odpowiada: „Czy mamy więc przełom totalny? Na to mi wygląda. I, co więcej, sądzę, że on będzie długo trwał i radził sobie żywotnie w tych „nowych okolicznościach przyrody”. Choć prorokiem być trudno, meander czasów, świata i sztuki bierze często zakręty, o jakich się, nawet wspomnianym już filozofom, nie śniło. I to właśnie, Beatko, są wyznaczniki Twojego pokolenia. Ja trzymam kciuki, bo udało mi się, jak sądzę, zrozumieć, że każde status quo istnieje po to, by go reformować. Tylko pamiętajcie o jednym, przyjdą następni i to samo uczynią z waszym status quo… Bo przyjdą ze swoimi, nie z waszymi, racjami.

Współczesność kontra klasyka to także pytanie o obecność klasycznych gatunków w dzisiejszej poezji. Izabela Fietkiewicz-Paszek jest autorką kilkudziesięciu sonetów, złożonych w cykl „Próby wyjścia”. O swoim „sonetowaniu” mówi: „Dla tzw. umysłu ścisłego, a takim, pomimo emocjonalnego rozwichrzenia i nieuporządkowania zdaję się być, sonet to przyjazne środowisko, wymaga precyzji, świadomego użycia środków, wyczucia miary, harmonii, właściwej gospodarki słowem. Tłumaczyłam się niedawno Markowi Doskoczowi ze skłonności do tak wymagającej formy, nazwałam ją przy tej okazji do końca po imieniu, otóż odpowiada mi, jeśli strumień myśli wpada w tory, które pozwalają wyjść od statycznego opisu, od relacji z „zastanego” w tetrastychach, a w tercynach porzucić rolę obserwatora i wywrócić rzeczywistość na lewą stronę. A to, co pozornie wygląda na ograniczenie, tworzy tak naprawdę niezwykle pojemną formę. Rozpiętość pomiędzy pierwszym a czternastym wersem jest niebywała, można tam naprawdę wszystko. Tylko trzeba zacząć myśleć sonetem. A to myślenie przyszło samo, odkryłam też przy okazji naturalną łatwość rymowania. W sonecie znalazłam także swoją osobistą furtkę do ekfrazy.”

W poezji nic nie umiera i wiecznie coś się rodzi, to nieustanne stwarzanie, nieustanny też powrót do źródeł, patrzenie w głąb. Zapytana, czy dostrzega jakieś zagrożenia dla istnienia poezji – Genowefa Jakubowskia-Fijałkowska powie – „Poezja jest nieśmiertelna.” Te słowa niech będą puentą. Najlepszą z możliwych.

tekst ukazał się w Pegazie Lubuskim, 2012

2012.09 klary_plakat-gocie

2013 Warszawa, 22 II pióra_warszawa

szczecinek_24.05.2013

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.