Słowa formułowane przez Izabelę Fietkiewicz-Paszek są słowami zawsze rozpoznawalnymi. Dzięki zindywidualizowanej specyfice składni mówi ona językiem tak oczywistym, a jednocześnie tak doskonale inspirującym wyobrażenia czytelnicze, że bez problemu ten właśnie sposób opisywania rzeczywistości staje się łatwy do identyfikacji w swej unikatowości. Towarzyszy temu zazwyczaj taka prywatna dygresja odbiorcy, że przecież ja sam mogłem to powiedzieć, mogłem to tak właśnie napisać, wszak czuję i rozumuję w identyczny wręcz sposób.
Wczytując się w poetykę autorki odnosi się wrażenie, że bez trudu można by odróżnić jej słowa pośród setki rozrzuconych luźno cytatów. Jej synteza spraw zwykłych i oczywistych jest czasem tak zaskakująca, że nieomal niepostrzeżenie przechodzi do sfery własnego opowiadania świata. Nic więc dziwnego, że kiedy przekracza się granice polsko-białoruską, dociera sens komendy Zegar godzinę do przodu. Trzydzieści lat wstecz. Korzystając z własnych doświadczeń w tym zakresie wiem, że owo trzydziestoletnie wskazanie cywilizacyjne jest tutaj wysoce litościwe i odnosi się raczej tylko do zachodnich rubieży tego pięknego kraju, zarządzanego zapamiętale przez skutecznego aparatczyka, jakim bez wątpienia jest ichni Łukaszenka. Zapewne tylko szczelność granicy powoduje, że sygnały płynące z białoruskiej lekcji demokracji, nie znalazły skuteczniejszej nauczki po tej stronie Bugu.
Lipiec na Białorusi jest tomikiem co najmniej trzywarstwowym. Pierwsza z warstw zachwycać może miłośników czystej poezji, pokazując, jak w refleksyjnej formie przenikniętej głęboką analizą, opartej często na zestawieniu obrazu współczesności z bolesną historią tych ziem, można oddawać swoisty hołd temu wszystkiemu, co tutaj miało miejsce. Gorzką kpiną brzmią nazwy ulic prowadzących do poszczególnych świątyń w Iwie, bo choć trzy z nich kończą się kościołem, cerkwią i meczetem, to pozostaje pustka innych nazw, z których żadna nie prowadzi do synagogi.
Ale tutaj dochodzimy do warstwy drugiej, kto wie czy nie najważniejszej, to już jednak zależy od punktu widzenia czytelnika. W warstwie tej rozpościera się jej wartość poznawcza, która powoduje, że egzemplarz Lipca na Białorusi umieszczony początkowo na półce z poezją winien znaleźć swój ślad także tam, gdzie czekają na ciekawych świata różnego typu przewodniki i bedekery. Autorka przychodzi z pomocą czytelnikowi i w przypisach umieszcza encyklopedyczne wyjaśnienie omawianych przez siebie miejsc i wydarzeń, które powyżej stanowią kanwę jej poetyckich znaków zatrzymania. Zatrzymania, bo w tej wyprawie trzeba umieć delikatnie stąpać i z pełnym rozmysłem i zastanowieniem mijać poszczególne wzgórki ziemi, w której oddech Iza potrafi wsłuchiwać się jak nikt inny.
Nie każdy ma tak wspaniałego przewodnika, jakim okazał się Witalik, potrafiący w środku nocy zabierać autorkę na spacer bez słów, bo tylko tak można iść drogą śmierci w Trościeńcu. Bez tego poznawczego aspektu książki nie wiedzielibyśmy nic o tragedii w mińskim metrze zalanym przez Niamihę, o Wyspie Łez i Pamięci, o poświęceniu siostry Marii Stelli i jej jedenastu Towarzyszek czy o kościele św. Heleny i św. Szymona, gdzie między wieżami słychać ponoć śmiech dzieci, choć inni zaklinają się, że to płacz ojca. Przykładów takich można, dzięki lekturze Lipca, mnożyć, dowiadując się wiele o Orzeszkowej, Mickiewiczu czy choćby o Czesławie Niemenie.
Zastanawiające, jak wiele silnie popątanych korzeni łączy naszą współczesność z historią spoczywającą na Białorusi pod warstwą siermiężnego zapomnienia. Zapomnienia wywoływanego sztucznie przez dekrety i linie na mapach tamtej i współczesnej Europy, wytyczane przez różnej maści dyktatorów. A przecież istotę ludzkości, jej wartość najwyższą i niepodważalną stanowią nie ci uzurpujący sobie prawo decydowania za miliony, ale my wszyscy pamiętający o trzech a może czterech kilogramach prochów ludzkich. Iza Fietkiewicz-Paszek odnajduje i hołubi te wszystkie artefakty, które dla niej nie stanowią zamkniętego, dalekiego rozdziału, do którego nie chce się wracać ze względu na strach przed cierpieniem. I choć Czerwony Sztandar umieszczony jest tam na mocnych fundamentach z macew, autorka widzi na miejscu spalonej świątyni wylany beton ulicy Darwina. Gdzie indziej zatrzymuje nas przy remontowanym stadionie miejskim, zbudowanym na kirkucie. To są te wartości poznawcze książki, których na próżno szukać w poprawnych politycznie oficjalnych przewodnikach turystycznych, a które stanowią w swej drapieżnej wymowie nieprzemijającą wartość ludzkiej pamięci pokolenia, które przepełniać powinna radość braku podstaw do pełnego rozumienia pojęcia „wojna”. Choć przecież w chwili gdy my, mieszkający miedzy Bugiem a Odrą, zachłystywaliśmy się odzyskaną w roku 1989 wolnością i przeżywaliśmy nasz przeskok cywilizacyjny do otwierającej przed nami ramiona Europy, to równolegle, trochę bardziej na południe, rozgrywała się podobnie bezsensowna i okrutna rzeź bałkańska, oddalona od nas o zaledwie dwa tankowania samochodu.
Tych znaków ostrzegawczych przed kolejnymi totalitaryzmami autorka wyznacza wiele w swej twórczości. Stawia je zazwyczaj w postaci odkopanych macew, które zamieniane były w płyty chodnikowe. Te znaki bierze również z książek zasypujących Kanał Babinki. Odnajduje je także na Białorusi i to nie tylko w ich Katyniu, który tutaj nazywa się Chatyniem i jest miejscem pacyfikacji stu czterdziesty dziewięciu istnień ludzkich, dla których oprawcą był brązowy medalista w pchnięciu kulą z berlińskich Igrzysk Olimpijskich sprzed wówczas zaledwie siedmiu laty.
Klamrą książki są dwie fotografie rodzinne. Ta pierwsza wykonana w Kamionce w roku 1925, na której w towarzystwie swych dwóch wyelegantowanych sióstr stoi młoda uśmiechnięta i emanująca radością babcia autorki, która nie jest jeszcze babcią. Natomiast druga to obrazek wykonany w Starym Siedlisku w roku 1952, na którym widnieje postać osoby, dla której cała ta książka i pierwsza, jak należy sądzić, część podróży zaistniała. To Ojciec autorki, który za chwilę odcięty zostanie od swych rodzinnych korzeni, wiedząc, że mogli ich przesiedlić do Wrocławia, mogli pod Poznań albo Szczecin. Wszędzie czekały poniemieckie domy.
Najpełniejszym przesłaniem Książki Izabeli Fietkiewicz-Paszek pt. Lipiec na Białorusi, która ukazała się w roku 2020 staraniem Zaułka Wydawniczego Pomyłka w Szczecinie, jest cytat z ostatniego zamieszczonego tam wiersza brzmiący:
Znaleźć harmonię tam, gdzie urywa się melodia,
zawiesza głos? To udaje się tylko w wyobraźni,
może jeszcze czasem w życiu.
Jerzy Szukalski
07.03.2021