Żuliński, o Portrecie niesymetrycznym i Próbach wyjścia

Leszek Żuliński – Nowa autonomia starego jak świat świata

Leszek Żuliński – Portret niesymetryczny, Próby wyjścia

            Izabela Fietkiewicz-Paszek, często widywana na łamach „Migotań, przejaśnień”, zaczęła pojawiać się drukiem stosunkowo niedawno, tak na dobre od 2007 roku. A pisze – jak sama twierdzi – dopiero od siedmiu lat. W tym krótkim czasie zdążyła swoje nazwisko ulokować w obszarach jak najlepszej recepcji. Pierwszymi krytykami, którzy zwrócili na nią uwagę byli m.in. Tomasz Jastrun i Karol Maliszewski. Potem potoczyły się publikacje w wielu tytułach, a także aktywna obecność w Internecie, a nawet działalność kulturalna (chociażby w tak prężnej konfraterni, jaką jest Stowarzyszenie Promocji Sztuki Łyżka Mleka). Wszystko wskazuje, że ta Autorka w swojej grupie pokoleniowej staje się i będzie jedną z liderek o poważnym autorytecie i dorobku.

            Kilka miesięcy temu ukazał się debiutancki tom wierszy Izy Fietkiewicz-Paszek zatytułowany Portret niesymetryczny, zaś w maju 2011 drugi zbiór – Próby wyjścia. Przeczytałem oba „wielkim haustem” niemal w tym samym czasie i ten tekst chce być relacją z mojej lektury.

*

            Portret… Poetyka epizodu i szczegółu, incydentu, gestu, migawki, wspomnień (ludzie, miejsca, spacery wycieczki…), impresji; jakaś kostka Rubika stanowiąca solidną całość, a jednak nie dająca się w całość poukładać. Bo poukładane być nie może. Świat żyjący w nas nie jest ani logicznym, ani linearnym porządkiem, dokonanym, uładzonym opisem „systemu”, raczej chaosem poszarpanych sekwencji, wspomnień, odprysków sytuacji i zdarzeń, powidoków, śladów, niedopowiedzeń… Sfragmentowanym, urywającym się rejestrem, który zgubił trop pomiędzy konkretem a zamysłem i intuicją. Nieustannym virement między czasem przeszłym a przyszłym, historycznym a współczesnym, rzeczywistym a nierzeczywistym. Żadnych uogólnień, żadnych morałów, raczej jakiś osobliwy behavior, złożony z incydentów, które, choć wyłowione z realu, to odkładają się w kosmosie wewnętrznym imaginacyjnym pyłem, zlepiającym się w osobną strukturę ego. Dziejemy się pomiędzy kramami wierszami ustami – czyli dziejemy się wszędzie, we wszystkim i na wszelki sposób. To trochę jak zbiór różnorodnych fotografii, na których właśnie realizm przeplata się z impresją i przypadkowo uchwyconym małym-wielkim incydentem. Nieostre chwyta się z poruszeniem – genialna definicja weryzmu, jaki te wiersze opowiadają.

            Na takim światoobrazie Eco mógłby ćwiczyć swoją teorię „dzieła otwartego”. Ale tu idzie o coś więcej niż o teorię, raczej o egzystencjalne credo, głoszące splot dysfunkcji, dysharmonii, dysproporcji pomiędzy outside a inside. Tak, te wiersze, tak bardzo zakorzenione w rzeczywistości, anektują ją całkowicie „do wewnątrz” i mielą na psychoegzytencjalną karmę.

            Dużo o śmierci… Jej nihilistyczny dramat, ale mitygowany pogodnym stoicyzmem… Wpisany w „rację wyższą”, w „porządek”, w oczywistość beznadziejną, lecz pozbawioną piruetów niezgody i buntu. To dostrzeganie ładu w chaosie, mądrości w agnostycyzmie, sensu w bezsensie. Także próba rewaloryzacji racjonalizmu i irracjonalizmu, całej tej machiny epistemologicznej i „porządkującej”, w którą chcielibyśmy wierzyć.

            Fietkiewicz opowiada mozaikę życia i losu, złożoną z różnych „odprysków”, przejaśnień, migotań, zaciemnień; z faktów i z metafizycznej pajęczynki.

            Karol Samsel w swym znakomitym posłowiu do tego tomu puentuje, że główną siłą tych wierszy jest troska – troska o ostateczny koniec i ból tego, co nam się zdarza i zdaje, kiedy jeszcze żyjemy. Dodam jeszcze: troska o szczegół, który jest fundamentem ogółu. Listkiem dla drzewa, kroplą dla morza.

            Osobną przygodę miałem z językiem, z formułą tych wierszy. Ich narracja nie należy do awangardowych (w sensie „karpowiczowsko-białoszewskim”), ich bogaty kontekst kulturowy nie świadczy o odwracaniu się plecami wobec zastanych dykcji i estetyk. Tu nie idzie o żadną rewolucję formalną – a jednak nie można tej narracji porównać do żadnej innej. Jej prozodia, ogień, meandry skojarzeniowe, jej stawianie słów w nowym świetle i znaczeń, i myśli, znakomite wyczucie ukrytych związków semantycznych i frazeologicznych – to wszystko powoduje, że Izabela Fietkiewicz-Paszek już w debiutanckiej książce zademonstrowała odrębny „słuch językowy”.

            W jednym z wierszy taki fragment: rilke bez wahania mógł pisać „jesteś moją miłością” sto lat później muszę uprawiać semantyczne akrobacje. W tym autotematycznym i nieco autoironicznym zdaniu jest świadomość embarga na „dawny język poezji”. I tego Autorka się trzyma, ale nie burzy żadnych klocków, tylko wynajduje ich nowe możliwości, kształty, odcienie, z tego buduje swój świat, swój lego-logo-land. Całkowicie własny, smutny, piękny, mądry, liryczny, czuły, melancholijny, choć i takiej melancholii w żadnych dawnych partyturach nie czytałem.

*

            Próby… To zbiór sonetów trzymających się „rymu dowolnego”, prze to samo nie „układających się” tradycyjnie w naszym schematycznym oczekiwaniu, co znowu na plus.

            Tu jednak należy się słówko wstępne: Fietkiewicz zafascynowana (jak mniemam) problematyką ekfrazy (czyli „opisywania” w poezji malarstwa) napisała te sonety jako swoiste pendant do obrazów m.in. Beksińskiego, Chagalla, Rembrandta, Belliniego, Boscha i Fridy Kahlo. Szczególnie sporo inwencji poświęciła malarstwu Jarka Wójcika, artysty polskiego z Melbourne.

            Każdemu sonetowi towarzyszy obraz, z którym wiersz się łączy, wszystko to na kredowym papierze, według gustownego layoutu, czyli – co rzadkie dla tomów poetyckich – jest to książka bibliofilska, luksusowa, piękna i wyrafinowana sama przez się. Brawo dla wydawcy – to dzisiaj rzadkość na naszym rynku poetyckim.

            Ale ad rem… Pomysł osobliwy dzięki swej konsekwencji, dyscyplinie i realizacji czysto artystycznej. A przede wszystkim w to „opowiadanie obrazów”

Fietkiewicz cudownie przemyca swoje „didaskalia”, tzn. od siebie dodaje świat, który bądź filozoficznie, bądź mentalnie, bądź nawet faktograficznie emanuje lub nieodłącznie kojarzy się z konkretnym dziełem sztuki.

            Przyjrzyjmy się – dla przykładu – obrazowi Marca Chagalla zatytułowanemu Łyżka mleka i związanemu z nim sonetowi:

                        Jak podskórna świętość – codzienna uwaga:
                        podać łyżkę mleka, okryć kocem plecy,
                        tak spać, by nie zbudzić, i tak żyć, by rzeczy
                        zwykłe mu nie kradły miejsca dla rozważań
 
                        dla spraw istotniejszych. Dzisiaj zamknął kramy,
                        jedzie do Witebska – sam wszystko obgada
                        z Jehudą, a ona (jak każe Halacha)
                        ugotuje koszer, sprzątnie, zmyje zanim
 
                        on wróci. Rutyna, nic wielkiego. Jednak:
                        jest w tym jakaś czułość, nieszczególnie rzewna,
                        jakby stała za nią przenikliwa jasność,
 
                        że rozpad wyrasta z codziennych zaniedbań.
                        Ale jest coś jeszcze: przeczucie, że pęka
                        Ich świat, i że ona usłyszy ten nagłos.

Proszę zauważyć: u Chagalla scena z codziennego życia chasydzkiego małżeństwa. Tyle i tylko tyle. U Fietkiewicz dopowiedzenia, domyślenia tej sceny, dookreślanie jej ewentualnych szczegółów i kontekstów, rekonstrukcja emocjonalnej atmosfery tej sytuacji, jaką widzimy na obrazie, jej aury, nastroju, czułości, a w dwóch ostatnich wersach zapowiedź Holocaustu, którego przecież tu nie widać, ale który – jak wiemy – nastąpi.

            Owszem, są to swoiste „nadinterpretacje”, ale nie tylko dozwolone, dopuszczalne, lecz świadomie podjęte, by z tej integracji obrazu i wiersza, dwóch bytów osobnych, nagle zrodziło się „coś wspólnego”, nowego w wyniku swej homogenizacji i zgoła przypadkowego spotkania. Taki był zamysł, przypuszczam: dopisać własną, autorską „wartość dodaną” do wartości zastanej. Po latach, po upływie czasu, historii, po kilometrach dystansu, jaki dawne pędzle różni od współczesnego pióra.

            Fietkiewicz dzięki swej wyobraźni znalazła – moim zdaniem – nie tyle nową inspirację, ile nowe pole dla własnej tożsamości, ekspresji i „wewnętrznego dialogu”. Szczególnie poruszyły mnie sonety związane z Beksińskim i Fridą Kahlo – tam jakże różna, lecz jakże niesamowita metafora malarska przełożyła się u poetki na egzystencjalne i metafizyczne komentarze, które należą już do jej osobnego świata. Majstersztyk! I – podobnie jak w pierwszym tomiku – zupełnie indywidualny koncept na własny świat sensów i emocji.

*

            Istnieje jedna cecha, która splata oba tomiki, chociaż tak różne. Otóż w Portrecie niesymetrycznym Fietkiewicz wychodzi od „szczegółu” i zmierza do „ogółu”. W Próbach wyjścia – na odwrót. Zastosowała jakby dwie bliźniacze, komplementarne acz pozornie sprzeczne ze sobą metody do opisu własnego świata. Zrozumiała nie tylko „poetycką teorię względności”, ale wyraziła tym samym ważną filozofię wieloaspektowości łańcucha sensów ontologicznych i napisała tym samym „rozprawę o metodzie”, a raczej o metodach przyglądania się światu i sobie. Nie usytuowała żadnej prawdy w konkretnym miejscu. Właśnie ta świadomość względności, niejednoznaczności wszystkiego, co czujemy, co nam się zdaje, co nas tworzy i gubi jest, być może, największym morałem tego podwójnego debiutu, któremu wróżę dalszy, znakomity rozwój.

Leszek Żuliński

Gazeta Literacka Migotania, 2(31) 2011

 

 

 

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.